poniedziałek, 29 sierpnia 2011

в деревне - część 1

O gruzińskiej wsi [деревня] można pisać wiele. Na pierwszy plan wysuwa się jednak gruzińska gościnność. Nigdzie nie spotkałam tak ciepłych i gościnnych ludzi jak na Zakaukaziu, a konkretnie w wiosce  HIZABAVRA, położonej nieopodal miasta Achalcyche. To właśnie tutaj "dorobiłam się" mojej gruzińskiej rodziny i już drugiego dnia stałam się polską wnuczką, siostrą, itd... :) Natomiast mój pobyt przedłużył się z planowanych dwóch do czterech dni!


Dzień 1 - NIEKOŃCZĄCA SIĘ PODRÓŻ & CZYM CHATA BOGATA
 

Na zaproszenie Aliny (koleżanka z pracy) postanowiłam wybrać się z wizytą na wieś. Z Tbilisi wyjechałyśmy wczesnym rankiem (co tutaj oznacza godzina 9 - 10 rano :D ) Podróż trwała dobrych kilka godzin, a naszym środkiem transportu były stare, dobre marszrutki. Najciekawsza była droga z Achalcyche do miejsca docelowego, albo raczej - tej drogi brak, gdyż w pewnym momencie asfalt najzwyczajniej w świecie się skończył, a my jechaliśmy po kamienistych wybojach... Nie wspominając, że było to wysoko w górach, a przez okno widziałam nie drogę, ale urwiska... no i widoki - widoki też były niezłe :)






Poza tym podróż upływała nam na nieustannym zatrzymywaniu się, we wszystkich możliwych miejscach. A to dlatego, że kierowca marszrutki pełni tutaj rolę swego rodzaju manadżera, który załatwia sprawy i interesy wszystych we wsi (robi zakupy, dowozi mąkę, dostarcza listy czy opłaca rachunki). Wszystko dlatego, że wioska położona jest wysoko w górach i transport do pobliskiego miasteczka jest utrudniony latem, a niemożliwy zimą. Koniec końców - dotarliśmy, a my zmęczone po całym dniu podróży trafiłyśmy wprost na ... kolację :D A w związku z tym - czym chata bogata tym rada - wiejskiemu jedzeniu nie było końca - ser, masło, ziemniaki, chleb, kukurydza, pomidory - wszystko własnoręcznie wypiekane, sporządzone czy zebrane. O swojskim winku nie wspominając %%% :)


 Babcia Anna i Dziadek Szaliko
 i cała reszta (tego dnia akurat) - gdyż latem liczba aktualnie przebywających w domu waha się zależnie od dnia od 8 - 15 osób ;)


Na koniec dnia - wyprawa, cel podróży - wodospad, środek transportu - stara sowiecka maszyna (co firma to firma... :P) Jako, że w całym tym językowym gruzińsko - rosyjskim zamieszaniu - Brunetka pojechała w sandałach, reszty można domyśleć się samemu... Mimo wszystko dzielnie maszerowałam wzdłuż pnącego się w górę wodospadu, z "niewielką" pomocą rzecz jasna i powiem tyle - warto było :)


 sowiecka maszyna ;)








 cel podróży
z Hwiczo, Sandro i Aliną

Dzień 2 - WARDZIA & SZASZŁYKI

Dzień nr 2 rozpoczął się od wiejskiego śniadanka, po czym posypały się odwiedziny. Do moich gospodarzy przyjechała rodzina i z jak przypuszczam 5 osobowego mercedesa wysypało się nieznacznie więcej osób... :P W związku z tym obowiązkowa wyżerka zakrapiana winkiem :)


 obraz po bitwie... ;)

Po południu ze względu na moją obecność tutaj zorganizowano wycieczkę do WARDZI, gdyż tam znajduje się jeden z najsłynniejszych gruzińskich zabytków - miasto wydrążone w skale. Znajduje się ono na wysokości 1300 m n.p.m., a wykonane zostało na przełomie XII i XIII wieku.







 A tu fotka z moim gruzińskim bratem - Soso, w końcu po 20kilku latach... :P dorobiłam się brata, którego chciałam mieć od zawsze... :)

A pod koniec dnia - ognisko, w przepięknym górzystym terenie, na brzegu rzeki Mtkwara. W mgnieniu oka z niczego zostało zorganizowane palenisko, na którym grillowały się szaszłyki, które są tutejszą specjalnością. Reszta dnia upłynęła nam na szeroko rozumianej biesiadzie oraz wznoszeniu toastów, które są tutaj wręcz ceremonią. Przeciętny toast trwa od 5 - 15 minut, może oczywiście trwać dłużej i można się przy nim uśmiać, pospierać czy wzruszyć, zależnie od weny aktualnie wznoszącego (tamada). Ja również zostałam poproszona o wzniesienie 3 toastów - dla równowagi: po jednym po angielsku, rosyjsku i polsku :)


 Klasa gruzińska Babuszka ;)

 o i oto Gruzja właśnie xD


 toasty i przemowy :)

CDN... 

piątek, 26 sierpnia 2011

GUDAURI

Czy mieliście kiedyś wrażenie, że znajdujecie się w miejscu tak nieskażonym obecnością człowieka, że aż nie powinno Was tam być? Ja miałam. Odpowiedź jest jedna – GUDAURI – bajka. Na zaproszenie – Co myślisz, żeby w piątek pojechać w góry? – odpowiedziałam jasne, spakowałam treki, kurtę, szalik i następnego dnia rano wyruszyliśmy. Widok jaki zastałam jakieś 2h drogi na północ od Tbilisi powalił mnie na kolana i przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. 


Gudauri – wioska położona wysoko w górach, kilkadziesiąt kilometrów od jedynego aktualnie czynnego przejścia granicznego z Rosją (czynnego, w znaczeniu dla Rosjan, dla Gruzinów – nie…) Ludzie żyjący wyłącznie z rolnictwa i rozwijającej się tu dopiero turystyki, raj na ziemi. Wokoło same góry, wodospady i nie sposób znaleźć tu oznakowanego szlaku turystycznego. Tutaj chodzi się po górach wg nazwijmy to – zachcianki, intuicji, możliwości i własnego rozsądku. Można eksplorować co tylko się podoba, ale biorąc pod uwagę, że o ekipę ratunkową będzie trudno… Sami Gruzini raczej nie doceniają tego bogactwa, które ich otacza, mało kto wyrusza tutaj na górskie wspinaczki czy wycieczki. Gdyby w Polsce było tak zniewalająco piękne miejsce, byłoby zasypane ludźmi kochającymi góry, ale z drugiej strony – nie byłoby tak nieskazitelnie wręcz boskie i naturalne…


Z ciekawostek: przewoźne ule. To bardzo popularny na tym terenie interes, który można przewozić wg uznania oraz ulokować w pobliżu jakiegoś tarasu widokowego i w ten sposób podreperować domowy budżet :) O korzyściach płynących, ze zbierania nektaru z górskich kwiatów – pisać nie muszę. A miód – rewelacyjny :)))
























 

A do kupienia oczywiście typowe gruzińskie czapki :)

wtorek, 23 sierpnia 2011

Z O.O.

Wizyta w Tbiliskim zoo przyniosła ze sobą 2 refleksje oraz kilka nienajgorszych zdjęć, ale te – poniżej… ;)


Refleksja nr 1 – Jeżeli wydawało mi się, że selekcja w polskich klubach jest rzeczą oderwaną od rzeczywistości i zależy od zrządzenia losu, ubioru i nastroju selekcjonera to nie wiedziałam: co oznacza – BYĆ RZECZĄ ODERWANĄ OD RZECZYWISTOŚCI… :p Dopiero tutaj przekonałam się, że oderwane od rzeczywistości to są ceny wszelkich możliwych usług czy biletów wstępu… O gruzińskich taksówkarzach już pisałam. Dodam tylko, że za tą samą trasę przejazdu kierowca może krzyknąć sobie zarówno 10 larów jak i 3 lary… Od czego to zależy, nie wiem – mnie nie pytajcie… Ale wracając do zoo. Przychodzimy pod bramę ogrodu zoologicznego, pytamy ile kosztuje wstęp. Pierwsza reakcja bileterki: bilet wstępu kosztuje 6 larów. Nasza reakcja: to drogo! Nino: pracuje tu mój znajomy… :D Druga reakcja bileterki: wchodźcie za darmo… Ja: ?!?!?!?!?!?!?!?


Refleksja nr 2 – Najlepiej odda ją cytat z książki pt „Gaumardżos” A. i M. Mellerów - „…mam nieustanne wrażenie, że zasady współżycia społecznego w Gruzji ustalają się same. Tu można dużo więcej niż w skodyfikowanej do ostatniego paragrafu Unii Europejskiej, ale wydaje mi się, że dzięki temu ludzie częściej niż w Polsce, a już na pewno częściej niż w Brukseli kierują się zdrowym rozsądkiem…” Przykład – autobusy i marszrutki jeżdżące bez żadnych rozkładów jazdy, opisanych tras przejazdu czy w przypadku marszrutek także bez przystanków… Drugi przykład – zoo – niektóre z naprawdę niebezpiecznych zwierząt, ogrodzone od zwiedzających jedynie kratkami, przez które standardowy Polak zapewne włożyłby paluchy, żeby dotknąć, skoro jest taka opcja. Tutaj wystarczy odrobina zdrowego rozsądku i kilka tablic informacyjnych, a nikt jakoś nie podchodzi, nie dotyka, nie próbuje… Choć powiem Wam, że od czasu do czasu przystawałam zdumiona i to nie ze względu na jakieś niebywale rzadko spotykane zwierzę, ale ze względu na zabezpiecznie, albo raczej jego brak. Dlaczego mam takie odczucia? Może dlatego, że zamiast używania zdrowego rozsądku uczy się nas przestrzegania paragrafów i przepisów?!?


 ten osobnik momentami prawie wystawiał głowę między kratkami, nie muszę dodawać że kto chciał mógł podejść do tego sympatycznego stworzenia na centrymetry...




 ten nie mam pojęcia co to za jeden, wiem jedno - agresywny był!

 tego chciałam wziąć z sobą...