sobota, 26 listopada 2011

W terenie

W zimny, sobotni poranek udaliśmy się w teren. Postanowiliśmy nawiązać współpracę z jednym z ośrodków rehabilitacji - mieszczącym się po drugiej stronie Tbilisi. Z zebraniem się - standardowo był problem, bo czy ktoś, kiedyś umawiał się z gronem Gruzinów, a Ci przyszliby na czas? Ha ha, no raczej nie do wykonania. I o ile latem można jeszcze jakoś przeczekać, to zimą - sami wiecie jak jest. Do kliniki dotarliśmy jednak na czas. Stamtąd zostaliśmy zabrani do mieszczącej się jakieś 20 minut drogi od ośrodka stadniny koni, gdzie przeprowadzane są zajęcia z hipoterapii. Szefowa centrum pokazała nam całe zaplecze oraz zaprosiła do wspólnej kawy/herbaty oraz do rozmów. Rozmów, w których nikt nie zaprowadził ładu ani składu - więc żeby dowiedzieć się czegokolwiek musiałyśmy biegać między pracownikami ośrodka. Jak się okazało: właścicielki kliniki prowadzą szkolenia dla tutejszej kadry medycznej. Szkolenia każdego rodzaju, nawet gdy nie wiedzą co to za metoda fizjoterapeutyczna i o co w niej chodzi, to i tak szkolenia prowadzą.... ;) Wybaczcie - ale do tej pory tego nie ogarniam. Metoda Bobath - tak, tak, szkolimy - 5 dni, dajemy międzynarodowe certyfikaty (i tutaj mina Kaśki, która trwający 2 miesiące kurs Bobath ukończyła - bezcenna). Mtoda PNF - pytanie pani profesor: a co to jest? Ja odpowiadam: Proprioceptive Neuromuscular Facilitation. Pani profesor: aaa, tak, tak - szkolimy. I tak ze wszystkim... Czego dusza zapragnie i to w tydzień. Tak więc - zdziwieniu i zmieszaniu naszemu końca nie było.... Kursów "raczej" naszym gruzińskim fizjoterapeutom nie polecimy... Ale jak się wszystko potoczy jak powinno - to nawiążemy współpracę w zakresie hipoterapii. Dzięki temu umożliwimy naszym dzieciakom - pacjentom polikliniki - korzystanie z tego typu terapii, w przypadku niskiego statusu społecznego - bezpłatnie. W związku z tym: w poniedziałek zbieramy siły i rozpoczynamy współpracę! :)

 w trakcie terapii
 nasza banda, nie wiem co na tym zdjęciu robi Marii - ale lepszej fotki nie udało się pstryknąć
i debata nasza o kursach różnorodnych ;)

niedziela, 20 listopada 2011

Pogodowe zawirowania


Przyjechała Brunetka do Gruzji i pogodzie się poprzestawiało…!

Przed wyjazdem z Polski...

M: Jakie będzie lato? Jakie wziąć ciuchy?
G: Oj będzie niesamowicie gorąco, żar, skwar, itd. Najgorszy będzie sierpień, wtedy nie ma czym oddychać, dlatego wiele zakładów pracy w ogóle wtedy nie pracuje.
Fakt – sierpień 2011 ciepło, ale żeby od razu gorąco – nie. W dodatku – deszcz, chmury...

M: A zima – jak jest w zimie? Jak ja do licha przewiozę zimową kurtkę w lipcu – w walizce już miejsca nie ma…
G: Zima – nie no, wiesz tu nie ma takiej typowej zimy. Śnieg to pada może końcem grudnia, w styczniu i lutym. Temperatura rzadko kiedy schodzi poniżej zera. W listopadzie pada co najwyżej deszcz.
Fakt – listopad 2011, pierwszy śnieg zastał mnie w jesiennych fatałaszkach. Nie mówiąc o mrozie… grrrr

A: Spytaj się G. czy na pewno nie będzie śniegu!
M: G. na pewno nie będzie śniegu?
G: Nie, nie będzie śniegu. Kto to widział śnieg w listopadzie w Gruzji!
Fakt: - listopad: Śnieg!

Komentarz – zbędny! ;)

A na jesienno – zimowo – gruzińską chandrę polecamy:

 grzane piwo, wg na miejscu opracowanej receptury! ;)
 Dobrą polską komedię! Tu akurat: Vinci :) 
 Karoloki!
 Wypad na gruzińskie żarcie! W ulubionej knajpie mej! Kiedy to z sąsiedniego stolika od gruzińskiego kolegi (nawiasem mówiąc - ginekologa) dowiedziałyśmy się, że słynny gruziński malarz to Picasso.... hahaha Cała knajpa się śmiała!
Pub z pomysłem! ;)
 I kotka - Cycolina - pocieszeniem w te pochmurne dni ;)
 owoców moc!
oraz herbatę z peho! ;)

A i jeszcze Puchar Świata w Siatkówce mężczyzn polecam!!! Do kibicowania!

W związku z tym, że jesienne rozślimaczenie dopadło bloga aktorkę - stąd ten niewiele wnoszący do gruzińskiego pojmowania świata post.... :P Ale tu i teraz - obiecam się ogarnąć i niedługo coś bardziej kreatywnego napisać! Tymczasem! ;)


środa, 16 listopada 2011

Mccheta


Jakby to powiedziała niejaka M.F tudzież G.F. (tak, tak moja droga - doczekałaś się już tego momentu że Cię ludzie cytują...) - być w Gruzji, a nie być w Mcchecie to tak jakby w Gruzji nie być. To położone 15km od Tbilisi miasteczko było kiedyś stolicą państwa. Największą jego atrakcją jest usytuowana w centrum cerkiew z XI wieku, która jest celem wielu pielgrzymek i podróży, na wzór naszej Częstochowy. Z tą różnicą, że nastrój panujący w gruzińskiej świątyni jest zgoła odmienny. Surowe kamienne mury w połączeniu z niezliczoną ilością ikon i zapach miodowych świec rozpalanych przez wiernych przed każdym z obrazów tworzą jedyny i niepowtarzalny klimat. Klimat zadumy przeplatany ze zgiełkiem turystów i opowieściami przewodników. Dodatkowo – górzyste ukształtowanie terenu czyni to miejsce wyjątkowo malowniczym. Zresztą – oceńcie sami.

Mccheta - latem
 i typowo prawosławny rytuał rozpalania świec przed ikonami w świątyniach
cerkiew Sweti Cchoweli
 i widok na miasteczko - latem
Sweti Cchoweli - zimą



 w tle - monastyr Dżwari


piątek, 11 listopada 2011

W zamku Boga!

Znaczy się w mieście skalnym Upliscyche (wg dosłownego tłumaczenia). Znajdujące się około 100 km od stolicy Gruzji wspaniale zachowane miasto stało się dla nas rewelacyjnym miejscem do zwiedzania i zrobienia niezliczonej liczby zdjęć w najdziwniejszych jego zakamarkach. A doszukałyśmy się m.in. apteki, kuchni, głowy z nosem i jak to sobie wymyśliłyśmy: salonu z miejscem na kominek i plazmę, którego Gośka z Aśką nie omieszkały nie wypróbować ;) Poza tym natknęłyśmy się na liczną grupę gruzińskiej młodzieży, która przyjechała na wycieczkę szkolną razem ze swoją nauczycielką języka angielskiego – Amerykanką. W związku z tym wpadłyśmy w wir pytań typu: How are you? What’s your name? Where are you from?, itd. xD Dzieciaki zaprowadziły nas do  tzw. drzewka szczęścia. Same drzewko to zwykły krzak obwieszony setkami kawałków materiałów. Tradycja stanowi, że dziewczyny/kobiety przybywające w ważne dla Gruzinów miejsca kultu powinny udrzeć kawałek swojej spódnicy i powiesić je na takim właśnie drzewku, jednocześnie myśląc życzenie. Drzewka takie znajdują się w wielu miejscach w Gruzji. Tym razem i ja się załapałam na ten rytuał. Spódnicy nie darłam, bo nie miałam… :p Chusteczka też się nadała, także gruziński zabobon – odprawiony, życzenie pomyślane! Teraz pozostaje czekać czy i kiedy się spełni ;)


 w drodze do miasta skalnego
 bloga autorka ;)




 cerkiew


 w aptece!


 przy drzewku szczęścia

 w salonie ;)

i wspomniana wyżej - głowa z nosem ;)

wtorek, 8 listopada 2011

SPA w wersji na ostro

Czyli o tym, jak pewnego chłodnego, jesiennego wieczoru postanowiłam przetestować uzdrawiającą moc słynnych tbiliskich łaźni. Razem z odwiedzającą mnie Asią - z wizją relaksacyjnego wieczoru - wybrałyśmy się w przepiękne okolice Starego Miasta do tzw. Carskich Bani. I jakże złudna była to wizja...! Ale krok po kroku....

pamiętacie - ten niezidentyfikowany wcześniej budynek?!? Hahaha - jak się okazało - to właśnie budynek łaźni publicznych!

Okolica faktycznie cudna - pięknie oświetlone banie pośród klimatycznych kamieniczek dzielnicy Avlabarii, tą romantyczną scenerię psuje jedynie intensywny zapach SIARKI! Dlatego, że wszystkie łaźnie uzbrojone są w ciepłą, siarkową wodę, która jest naturalnym bogactwem tbiliskiej ziemi (zresztą sama nazwa Tbilisi znaczy dosłownie: ciepła woda). Tak więc kierowane "zapachem" dotarłyśmy do królującej pośród reszty - łaźni z charakterystycznymi, tureckimi zdobieniami. Krótka rozmowa przy wejściu, zakup biletów i jak się później okazało - dość nieszczęśliwy wybór - łaźnie publiczne. I jakie było nasze zdziwienie, gdy panie łaźniowe wyśmiały jedną z turystek, która próbowała sforsować drzwi do łaźni ubrana w strój kąpielowy... ;) W związku z tym, zawinięte tylko w ręczniki poszłyśmy za srogo na nas spoglądającą łaźniową, a na dole został nam tylko i wyłącznie "strój Ewy".... ;p

zdjęcie z serii - spacerując po łaźniach ;)

Łaźnia dla kobiet składa się z pryszniców z ciepłą, siarkową wodą i to by było na tyle...! Natomiast łaźnia męska posiada nieco wyższy standard wyposażenia, w tym: prysznice, wanny, sauny czy łóżka do masażu... No ale wróćmy do tematu głównego. Po krótkiej kąpieli w tej niezwykle "aromatycznej" wodzie przyszedł czas na peeling i masaż. Brzmi relaksująco, prawda? Relaksu to jednak nie przypominało, raczej: szorowanie i tłuczenie. Tzw. peeling został wykonany przy pomocy octu jabłkowego i rękawicy o frakturze pumeksu. Choć sam zabieg do przyjemnych nie należał to efekt muszę przyznać był zaskakujący - skóra jedwabiście gładka. Wniosek: opłacało się pocierpieć. Natomiast co do masażu, albo raczej - dziwnego splotu rękodzieł, które zostały na mnie wykonane - skutek był taki, że bolało podczas, zaraz po i jeszcze na drugi dzień. Tego - nie polecam!

najbardziej luksusowa ze wszystkich - łaźnia królewska; ponoć zachwycał się nią sam Putin... 

Podsumowując! Łaźnie - polecam, ale prywatne, do których nam niestety nie udało się dotrzeć, ze względu na ogromne zainteresowanie nimi o tej porze roku. Peeling - tak, masaż - nie. A do zapachu siarki człowiek przyzwyczaja się już po 5 minutach pobytu w środku. A i jeszcze tak nawiasem mówiąc - "ponoć" to najlepszy regionalny sposób na tzw. zespół zatrucia alkoholowego... :P

 i atrakcyjne jak zwykle - okolica Avlabari



środa, 2 listopada 2011

A w Poliklinice...

Dawno nie pisałam o pracy i to nie dlatego, że do pracy nie chodzę… ;p Wręcz przeciwnie chodzę, a potem pracę przynoszę do domu. Dlaczego? Dlatego, że postanowiłyśmy dokonać rzeczy niemalże niemożliwej i system tutejszej rehabilitacji wsadzić w jakiekolwiek opisywalne ramy. Tak więc 3 Polki – Kaśka, Gośka i Monika zabrały się za stworzenie jakiejkolwiek dokumentacji medycznej dla potrzeb rehabilitacji w naszej klinice. Zasadniczo zaczynałyśmy od zera, gdyż jedynym co tutaj istniało były zielone kwitki wydawane w rejestracji przy uiszczaniu opłat… Trochę to potrwało, ale koniec końców powstały wszelkie potrzebne nam karty: oceny fizjoterapeutycznej, usprawniania, wad postawy, terapii dzieci i inne. I tutaj dopiero zaczęły się schody, teraz potrzebowałyśmy kogoś kto nasze wypociny przełoży zgrabnie na gruziński język medyczny. Doczekałyśmy się, ale to jeszcze sukcesem nie było, teraz należało w cały ten system dokumentacji wprowadzić pracujących razem z nami fizjoterapeutów. Przy wprowadzaniu okazało się, że zasadniczo wszystkie testy, metody oceny czy sposoby pracy z pacjentem muszą zostać jednak wyjaśnione. Trochę to potrwało ale i to zostało dokonane. I w końcu nasi Gruzińscy przyjaciele zaczęli posługiwać się kartami przez nas przygotowanymi. Całkiem zgrabnie to teraz przebiega, a my możemy się pochwalić jako takim systemem dokumentacji. W końcu! :) Przy okazji ogromne podziękowania dla wszystkich biorących udział w tym żmudnym okresie przygotowawczym. Dla Kaśki i Gośki – za wspólne przygotowanie, selekcje i wszelkie pomysły; dla Ojca Akakiego za tłumaczenie; a dla całej reszty za wykazane chęci i zaangażowanie przy wprowadzaniu tych wszystkich innowacji.

w ramach diagnostyki dla potrzeb fizjoterapii - pomiary ruchomości kręgosłupa, w rolach głównych: Manana i Roma
Gvanca i Natia - test Lovetta
i jak się okazało niezbędny przy wyjaśnianiu wszelkich niejasności stary i dobry Zębaty
pomiary zakresu ruchu w stawach - z Zazą i Gagikiem
 i tak właśnie powstaje historia - 1sze segregatory z naszą dokumentacją medyczną!
 wspomniana wyżej - papierologia
 a tu dopiero pilna fizjoterapeutka.... ;)
a tutaj - tylko część naszych "wypocin"

Co niektórzy spytają – ale system dokumentacji medycznej – po co? Po co wikłać się w zbędną wszystkim papierologię? Nie lepiej poświęcić ten czas na faktyczną pracę z pacjentem? Otóż odpowiedź jest jedna: NIE. Nie w Gruzji, nie w kraju zgrabnie określonym w książce Gaumardżos: „Gruzja Maybe Time”, gdzie czas ma pojęcie względne, gdzie pacjenci zwykli przychodzić na terapię czy do lekarza kiedy mają na to ochotę a nie w wyznaczonej im godzinie. I to całkiem normalne tutaj, że pacjent zamiast przyjść na terapię na godzinę 10 o czym mówiłam Mu 10 razy poprzedniego dnia potrafi przyjść na godzinę 15. Dlaczego? A bo miał problem z dojazdem, a bo pogoda rano była zła, a bo to, a bo tamto… I uwierzcie mi – z pogodą nie przesadzam! Jednego dnia gdy temperatura spadła do jakiś 8 stopni i ogólnie było bardzo wietrznie i padało – na terapię nie przyszła ponad połowa pacjentów. Mało kto pofatygował się, żeby zadzwonić, wyjaśnić… I w tym momencie kiedy pomyślę sobie o sytuacji w Polsce, gdzie na rehabilitację w gabinecie trzeba czekać nieraz i dwa miesiące – nóż otwiera się w kieszeni… I zdaję sobie sprawę, że ta nasza walka to trochę taka walka z wiatrakami, z mentalnością zupełnie odmienną od naszej. Ale to nie znaczy, że trzeba się jej poddać. Stąd próby wprowadzenia ładu i składu do fizjoterapii w naszej klinice, karty, regulamin, jasne i klarowne zasady. Zobaczymy co z tego wyniknie, jak to się przyjmie na dłuższą metę. Co z tego zostanie – po naszym wyjeździe…? Nie pozostaje nic innego jak tylko mocne trzymanie kciuków o co i Was w tym poście proszę! :)