Dzień 1 - NIEKOŃCZĄCA SIĘ PODRÓŻ & CZYM CHATA BOGATA
Na zaproszenie Aliny (koleżanka z pracy) postanowiłam wybrać się z wizytą na wieś. Z Tbilisi wyjechałyśmy wczesnym rankiem (co tutaj oznacza godzina 9 - 10 rano :D ) Podróż trwała dobrych kilka godzin, a naszym środkiem transportu były stare, dobre marszrutki. Najciekawsza była droga z Achalcyche do miejsca docelowego, albo raczej - tej drogi brak, gdyż w pewnym momencie asfalt najzwyczajniej w świecie się skończył, a my jechaliśmy po kamienistych wybojach... Nie wspominając, że było to wysoko w górach, a przez okno widziałam nie drogę, ale urwiska... no i widoki - widoki też były niezłe :)
Poza tym podróż upływała nam na nieustannym zatrzymywaniu się, we wszystkich możliwych miejscach. A to dlatego, że kierowca marszrutki pełni tutaj rolę swego rodzaju manadżera, który załatwia sprawy i interesy wszystych we wsi (robi zakupy, dowozi mąkę, dostarcza listy czy opłaca rachunki). Wszystko dlatego, że wioska położona jest wysoko w górach i transport do pobliskiego miasteczka jest utrudniony latem, a niemożliwy zimą. Koniec końców - dotarliśmy, a my zmęczone po całym dniu podróży trafiłyśmy wprost na ... kolację :D A w związku z tym - czym chata bogata tym rada - wiejskiemu jedzeniu nie było końca - ser, masło, ziemniaki, chleb, kukurydza, pomidory - wszystko własnoręcznie wypiekane, sporządzone czy zebrane. O swojskim winku nie wspominając %%% :)
Babcia Anna i Dziadek Szaliko
i cała reszta (tego dnia akurat) - gdyż latem liczba aktualnie przebywających w domu waha się zależnie od dnia od 8 - 15 osób ;)
Na koniec dnia - wyprawa, cel podróży - wodospad, środek transportu - stara sowiecka maszyna (co firma to firma... :P) Jako, że w całym tym językowym gruzińsko - rosyjskim zamieszaniu - Brunetka pojechała w sandałach, reszty można domyśleć się samemu... Mimo wszystko dzielnie maszerowałam wzdłuż pnącego się w górę wodospadu, z "niewielką" pomocą rzecz jasna i powiem tyle - warto było :)
sowiecka maszyna ;)
cel podróży
z Hwiczo, Sandro i Aliną
Dzień 2 - WARDZIA & SZASZŁYKI
Dzień nr 2 rozpoczął się od wiejskiego śniadanka, po czym posypały się odwiedziny. Do moich gospodarzy przyjechała rodzina i z jak przypuszczam 5 osobowego mercedesa wysypało się nieznacznie więcej osób... :P W związku z tym obowiązkowa wyżerka zakrapiana winkiem :)
obraz po bitwie... ;)
Po południu ze względu na moją obecność tutaj zorganizowano wycieczkę do WARDZI, gdyż tam znajduje się jeden z najsłynniejszych gruzińskich zabytków - miasto wydrążone w skale. Znajduje się ono na wysokości 1300 m n.p.m., a wykonane zostało na przełomie XII i XIII wieku.
A tu fotka z moim gruzińskim bratem - Soso, w końcu po 20kilku latach... :P dorobiłam się brata, którego chciałam mieć od zawsze... :)
A pod koniec dnia - ognisko, w przepięknym górzystym terenie, na brzegu rzeki Mtkwara. W mgnieniu oka z niczego zostało zorganizowane palenisko, na którym grillowały się szaszłyki, które są tutejszą specjalnością. Reszta dnia upłynęła nam na szeroko rozumianej biesiadzie oraz wznoszeniu toastów, które są tutaj wręcz ceremonią. Przeciętny toast trwa od 5 - 15 minut, może oczywiście trwać dłużej i można się przy nim uśmiać, pospierać czy wzruszyć, zależnie od weny aktualnie wznoszącego (tamada). Ja również zostałam poproszona o wzniesienie 3 toastów - dla równowagi: po jednym po angielsku, rosyjsku i polsku :)
Klasa gruzińska Babuszka ;)
o i oto Gruzja właśnie xD
toasty i przemowy :)
CDN...